logo

logo uswps nazwa 3

Coraz więcej praktyk życia codziennego realizujemy za pośrednictwem globalnych serwisów internetowych. Nie mamy nad nimi pełnej kontroli – tę sprawują międzynarodowe korporacje, ale nie tylko one. Tworzone na użytek serwisów sieciowych algorytmy zyskują przynajmniej częściową autonomię. O niepodległości cyfrowej w kontekście suwerenności opowie medioznawca dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS.

Podczas wykładu zajmiemy się tym, co oznaczają niepodległość i suwerenność w epoce oligopolu platform sieciowych. Wbrew pozorom nie są to problemy, które powinniśmy zostawić informatykom. Dlatego zastanowimy się, jak zmieniła się sytuacja państw, ale też nas jako autonomicznych jednostek – jakie prawa mamy jako obywatelki i obywatele sieci? Wreszcie, jak w kontekście modeli biznesowych opartych na danych generowanych przez użytkowników moglibyśmy uczynić tę sytuację bardziej sprawiedliwą niż obecnie?

 

258 miroslaw filiciak

Prelegent

dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS – medioznawca. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną. Od lat współpracuje z publicznymi instytucjami kultury, organizacjami pozarządowymi i biznesem. Jest współtwórcą techno-kulturowego projektu Kultura 2.0, współtworzył też pierwszy polski Medialab – inicjatywę samokształceniową z pogranicza aktywizmu społecznego, sztuki i technologii. Kierował licznymi projektami badawczymi, takimi jak „Młodzi i media” , „Tajni kulturalni” czy „Obiegi kultury”. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Popularna”.

Jesteśmy przyzwyczajeni do stwierdzenia, że żyjemy w epoce informacji. Pytanie, czy wobec nadmiaru treści i kanałów ich rozpowszechniania, ta teza wciąż jest prawdziwa. Znaczenie ma bowiem już nie tyle sama informacja, co sposób jej filtrowania. A tym zajmują się coraz częściej niewidoczne algorytmy. O erze informacji i władzy, która należy do algorytmów opowie medioznawca dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS.

Siła informacji

Rola informacji w kształtowaniu procesów społecznych jest ogromna – to truizm. Już pół wieku temu w dyskusjach o zmianie społecznej zwracano uwagę, że bez przekształceń mediasfery trudno będzie o prawdziwie inkluzywną przestrzeń publiczną. „Władza nie jest już mierzona ziemią, pracą, czy kapitałem, ale dostępem do informacji i środków jej rozpowszechniania” – pisali hipisi z północnoamerykańskiego kolektywu Raindance, jednego z prekursorów działań na rzecz rozwoju mediów taktycznych. To podejście przyczyniło się w Ameryce i Europie Zachodniej do rozwoju zinów, niezależnych rozgłośni radiowych i „pirackich” telewizji. W Polsce w tym samym czasie na ogromną skalę funkcjonował wydawniczy drugi obieg.

User generated data

W dobie internetu możliwość rozpowszechniania własnych treści jest banalnie prosta. Ale to nie one są dziś najcenniejsze. Choć najgłośniejszym internetowym hasłem pierwszej dekady XXI wieku było „Web 2.0”, a więc paradygmat oparty na zachęcaniu użytkowników do publikacji własnych treści na udostępnianych platformach, model biznesowy najpotężniejszych firm sieci w ostatnich latach uległ zmianie. Źródłem wartości jest już nie „user generated content”, a „user generated data” – wszelkie dane, które generujemy, nie tylko autorskie wpisy czy nagrania. Dane tworzymy często bezwiednie, a pracę na nich wykonują algorytmy firm takich jak Facebook czy Google, budując profile, predykcje, poszukując anomalii. Na tej bazie podsuwają nam reklamy, zgodnie z logiką „więcej tego samego” – bo skoro podoba nam się np. jakiś produkt, jest bardzo możliwe, że spodoba się także inny, znacząco podobny. Problem w tym, że algorytmy wywierają wpływ nie tylko na to, jak kupujemy buty. W identyczny sposób filtrowane są także informacje, w tym te dotyczące polityki.

Algorytmy rządzą światem

Jak pokazało niedawno śledztwo prowadzone przez redakcję gazety „The Guardian”, algorytmy sterujące podpowiedziami w serwisie YouTube, mogły mieć wpływ na wynik amerykańskich wyborów prezydenckich (prowadzono podobne analizy dotyczące choćby Facebooka). W oparciu o zgromadzone dane optymalizowały listę sugerowanych wyświetleń tak, aby użytkownicy pozostawali w serwisie możliwie najdłużej. Przekładało się to jednak na pokazywanie ludziom zainteresowanym filmami o kandydatach produkcji opartych o teorie spiskowe i sensacyjne pomówienia. W Polsce również użytkownicy mogli obserwować, jak zawęża się horyzont poznawczy serwisów społecznościowych, jak radykalizują się poglądy, jak osoby o odmiennej perspektywie i poglądach znikają z medialnego „feedu” utwierdzając nas w przekonaniu, że wszyscy myślą podobnie, więc bez wątpienia mamy rację. Konsekwencje są oczywiste. Nie przypadkiem jednym z najpopularniejszych słów w pewnym momencie były „fake news” i „postprawda”. Tradycyjne redakcje wydają się być wobec tego zjawiska bezradne.

Oczywiście kryzys demokracji nie wynika tylko z logiki social media, a wszystkie wzmiankowane tu zjawiska nie wzięły się znikąd. Francuski socjolog Alain Desrosières już ćwierć wieku temu w książce „Polityka wielkich liczb” pokazał historyczne tło stojących za algorytmizacją procesów, począwszy od rozwoju rachunku prawdopodobieństwa 400 lat temu. Same algorytmy – jako zestandaryzowane sposoby rozwiązywania zadań – są jeszcze starsze, opisał je perski matematyk Al-Chuwarizmi już w pierwszej połowie IX wieku. Nigdy wcześniej nie miały jednak tak potężnej władzy i bieżącego wpływu na naszą codzienną dietę informacyjną, bo też nigdy tak wiele procesów życia codziennego nie podlegało automatyzacji. Co więcej, w dużej mierze jesteśmy wobec nich bezbronni, inaczej niż w wypadku innych interfejsów dostępu do treści, jak choćby obrazów. To, że zdjęcia mogą być narzędziem manipulacji, że ich kompozycja i kadrowanie mają znaczenie, wiemy wszyscy, wdrażamy się w to myślenie od dziecka. Równocześnie w potocznym myśleniu „dane” i mechanizmy ich filtrowania są obiektywne – choć przecież w ich wypadku ktoś także dokonał serii znaczących wyborów.

Ta nowa sytuacja to wyzwanie dla badaczek i badaczy, ale też – nas wszystkich. Działanie podporządkowanych logice rynkowej algorytmów nie pozostaje bez wpływu na proces polityczny, obniżenie poziomu debaty publicznej i zalewającą nas falę populizmu. Żeby jednak wydostać się z medialnych „baniek” i dostrzec problem, trzeba powiedzieć wprost: skończyła się era informacji, witamy w epoce algorytmów.

 

258 miroslaw filiciak

O autorze

dr hab. Mirosław Filiciak, prof. Uniwersytetu SWPS – medioznawca. Zajmuje się wpływem mediów cyfrowych na uczestnictwo w kulturze. Bada internet, gry komputerowe, przemiany telewizji oraz nieformalny obieg treści i kulturę współczesną. Od lat współpracuje z publicznymi instytucjami kultury, organizacjami pozarządowymi i biznesem. Jest współtwórcą techno-kulturowego projektu Kultura 2.0, współtworzył też pierwszy polski Medialab – inicjatywę samokształceniową z pogranicza aktywizmu społecznego, sztuki i technologii. Kierował licznymi projektami badawczymi, takimi jak „Młodzi i media” , „Tajni kulturalni” czy „Obiegi kultury”. Autor książek: „Wirtualny plac zabaw. Gry sieciowe i przemiany kultury współczesnej” (2006), „Media, wersja beta” (2014) oraz wspólnie z Alkiem Tarkowskim „Dwa zero. Alfabet nowej kultury i inne teksty” (2015). Zastępca redaktora naczelnego kwartalnika „Kultura Popularna”.

Historia rodem z amerykańskiego filmu1. W Stanach Zjednoczonych zbliżają się wybory prezydenckie. Do sztabu wyborczego starającego się o reelekcję prezydenta dociera informacja, że lada chwila do mediów trafi materiał, ujawniający aferę seksualną z udziałem głowy państwa. Aby przeciwdziałać katastrofalnym skutkom, jakie pociągnie za sobą upublicznienie takiego newsa, prezydent każe swoim ludziom ściągnąć Conrada Breana, człowieka do zadań specjalnych. Brean z miejsca przystępuje do działania, nawet nie zaprzątając sobie głowy tym, czy to prawda czy jedynie fake news. Dr Mateusz Skrzeczkowski z Uniwersytetu SWPS wyjaśni, na czym polega kreowanie spektaklu w mediach i kulturze masowej. 

Spektakl czas zacząć

Brean wie, że materiał przedostanie się do prasy. Obrana przez niego strategia polega na niedopuszczeniu, by ujawniona seksafera była wysoko pozycjonowana w serwisach informacyjnych. A co może przyćmić oskarżenie prezydenta o molestowanie nieletniej w Stanach Zjednoczonych, w których skandale obyczajowe zrujnowały niejedną karierę polityczną? Chyba jedynie wypowiedzenie wojny terrorystom. Niestety, aktualna sytuacja geopolityczna nie daje najmniejszego pretekstu do podjęcia jakichkolwiek działań zbrojnych. Brean wpada na pomysł, by upozorować zagrożenie i stworzyć spektakl, ukazujący działania, które będą na to zagrożenie bezkompromisową odpowiedzią.

O wsparcie w działaniach prosi hollywoodzkiego producenta Stanleya Motssa. Ten nie bardzo rozumie, czemu jako człowiek zajmujący się rozrywką zostaje wciągnięty w tę sprawę. Brean odpowiada mu: „Naga dziewczynka poparzona przez napalm. V jak Victoria. Pięciu żołnierzy wciągających flagę na Górze Suribachi. Zdjęcie pamiętamy przez pięćdziesiąt lat, a o wojnie zapominamy. Wojna w Zatoce. Inteligentna bomba wpadająca przez komin. Dwa i pół tysiąca misji dziennie, przez 100 dni, ale wystarczy jedno zdjęcie z bombą i ludzie wierzą w wojnę. Wojna to rozrywka, dlatego przyszliśmy do pana”. Motss łapie i niezwłocznie uruchamia machinę produkcyjną, która swoim zasięgiem obejmuje nie tylko stworzenie opowieści o konflikcie zbrojnym, ale również jej wizualne reprezentacje, patriotyczną piosenkę czy okolicznościowe gadżety.

W studiu filmowym nakręconych zostaje kilka ujęć, które pokazują zgwałconą dziewczynę uciekającą z białym kotkiem na rękach z zaatakowanej przez terrorystów wioski. Następnie udostępnione są mediom i natychmiast jako news dnia zawłaszczają niemal cały czas antenowy wszystkich serwisów informacyjnych. Plan Conrada Breana okazuje się być nad wyraz skuteczny.

film fakty i akty 1997fragment filmu Fakty i akty, źródło: www.flimweb.pl 

U źródeł hiperrzeczywistości

Jeżeli obraz, będący reprezentacją rzeczywistości, ma w sobie potencjał stania się ikoną przesłaniającą rzeczywistość, to i sprefabrykowana ikona, niemająca swego źródła w autentycznym świecie, z tej właściwości obrazu korzysta. Jean Baudrillard sposób generowania takich obrazów nazywa symulacją. Choć w języku potocznym posługujemy się słowem „symulować” jako słowem bliskoznacznym do słowa „udawać”, to francuski filozof, na potrzeby swojej teorii, dokonuje istotnego znaczeniowego rozróżnienia. Z udawaniem mielibyśmy do czynienia wówczas, kiedy od samego początku dla wszystkich jest jasne, że to, co rozgrywa się przed naszymi oczami, nie jest realne, tylko jest pewną grą z realnością. Wraz z jej końcem dokonuje się deziluzja i rzeczywistość odzyskuje swój autentyczny kształt.

Za przykład niech posłuży serial dla dzieci „Scooby-Doo”. W każdym odcinku bohaterowie bajki mierzą się z kryminalną zagadką, w której zdaje się, że odpowiedzialność za przestępstwo ponoszą siły nadprzyrodzone. Jednak od początku nie dają oni wiary w istnienie ducha, będąc przy tym święcie przekonani, że ktoś tylko zjawę udaje. Każdy odcinek kończy się zdemaskowaniem winnego i zarazem przywróceniem rzeczywistości realnych podstaw.

Scooby doofragment serialu animowanego Scooby Doo, źródło: www.cda.pl

W przypadku symulacji sytuacja wygląda nieco inaczej. „Symulacja podważa różnicę pomiędzy tym, co «prawdziwe» i tym co «fałszywe»; tym, co «rzeczywiste», i tym, co «wyobrażone»”2. Nie posiadamy ani umiejętności, ani narzędzi pozwalających w sposób jednoznaczny stwierdzić, czy to, co widzimy, ma swoje źródło w rzeczywistości. Przykładem może być osoba symulująca chorobę. Mimo braku u symulanta jednostki chorobowej, występują u niego objawy choroby. Inni widząc te objawy, nie wiedzą, i wiedzieć nie mogą, że de facto nie są one skutkiem przypadłości, a jedynie „pustymi” symptomami. Między objawami a powodem ich wystąpienia nie ma relacji przyczynowo-skutkowej. Jeżeli tą osobą jest mężczyzna stojący przed komisją wojskową, najprawdopodobniej zostanie uznany przez lekarzy za niezdolnego do służby wojskowej. Nie otrzyma powołania do wojska, nie odbędzie szkolenia, nie poleci na misję wojskową, nie zginie od rany postrzałowej. Będzie żył, choć w rzeczywistości „powinien był” zginąć, gdyż był zdrowy. U źródeł dalszych wydarzeń w jego życiu leżeć będzie fałsz, a nie prawda.

Rzeczywistość nie istnieje

Obraz wygenerowany na drodze symulacji Baudrillard nazywa symulakrem. Kiedy otaczają nas autentyczne reprezentacje rzeczywistości oraz sztucznie spreparowane symulakry, a my jesteśmy bezradni przy każdej próbie rozpoznania, co jest czym, pozostaje nam odrzucenie opozycji realne/ nierealne. Istnieje przecież nie mniejsze prawdopodobieństwo, że autentycznie chory zostanie uznany za symulanta, trafi do armii, następnie powędruje na front, by wrócić w trumnie przykrytej narodową flagą. Rzeczywistość została wyparta przez hiperrzeczywistość. Pozornie sprawa wydaje się błaha.

Koniec końców nikt z nas nie czuje się jak Alicja, która znalazła się po drugiej stronie lustra. Baudrillard daleki jest jednak od bagatelizowania dokonującej się na naszych oczach transformacji. Jego zdaniem powszechne przekonanie, że każdy z nas potrafi odróżnić świat baśni od rzeczywistości, to efekt wielu strategii mających na celu uśpienie naszej czujności. Sprowadza je do następującej tezy: „Disneyland istnieje po to, by zataić fakt, że «rzeczywisty» kraj, cała «rzeczywista» Ameryka jest Disneylandem”3. Przekraczaną przez nas bramę wejściową do parku rozrywki traktowalibyśmy jako granicę między światem realnym, a światem udającym bajkę. Kiedy przez nią na powrót wychodzimy jesteśmy przekonani, że w tym momencie bańka iluzji pęka. Że wszystko to, co działo się przed chwilą, było na niby. Kiedy jednak spojrzymy na stan naszego konta bankowego, przekonamy się, że finansowy krwiobieg, utrzymujący przy życiu cały ten świat ułudy, był jak najbardziej realny.

To doświadczenie utwierdzi w nas przekonaniu, że padliśmy ofiarą iluzji, i że tamten świat jest równie prawdziwy, jak ten tutaj. A co, jeżeli jest dokładnie odwrotnie i otaczająca nas rzeczywistość jest na równi ze światem Disneya zasymulowana? Co jeżeli wpadliśmy w pułapkę hiperrzeczywistości, która nas więzi; jeśli komuś zależy na tym, byśmy zupełnie nie zdawali sobie z tego sprawy?

Nic nie jest takie, jakie się wydaje

Kondycję człowieka otoczonego przez znaki, które skrywają, że rzeczywistość została utracona, pokazuje kultowy przed laty film braci Wachowskich Matrix4. Twórcy sami zresztą zdradzają w swoim dziele, że teoria Jeana Baudrillarda była dla nich głównym źródłem inspiracji. W pewnym momencie bohater filmu sięga po książkę, na okładce której widnieje napis „Symulakry i symulacja”, czyli tytuł cytowanej już książki francuskiego filozofa.

Matrixfragment z filmu Matrix, źródło: http://www.antimedia.pl www.cda.pl

W filmie Neo, główny bohater, podejrzewa, że to, co go otacza nie jest rzeczywiste. Całe noce tkwi przed komputerem, poszukując odpowiedzi na spędzające mu sen z powiek pytanie: Czym jest Matrix? Jego nieustępliwość sprawia, że udaje mu się odnaleźć Morfeusza, który umożliwia mu przejrzenie na oczy.

Morfeusz: Chcesz wiedzieć… Czym on jest? Matrix jest wszędzie… wokół nas. Nawet w tym pokoju. Widzisz ją za oknem… i w telewizji. Czujesz ją w pracy… w kościele… i kiedy płacisz podatki. Macierz to sztuczny świat, który ci przesłania prawdę.
Neo: Jaką prawdę?
Morfeusz: Jesteś niewolnikiem. Jak wszyscy ludzie, urodziłeś się w więzieniu, którego nie możesz powąchać ani dotknąć. Bo uwięziono twój umysł. Niestety, nie mogę ci powiedzieć, czym jest Matrix. Musisz to zobaczyć.

Filmowa macierz to nic innego jak alegoria hiperrzeczywistości. Wystarczy dokonać lekkiego odarcia amerykańskiej superprodukcji z cyperpunkowej estetyki i z efektów specjalnych, aby w filmie dostrzec egzystencję człowieka żyjącego na przełomie tysiącleci. Nie jesteśmy wprawdzie ofiarami Sztucznej Inteligencji, która sprowadziła nas do roli generatora energii, czego ten jest nieświadomy, gdyż jego mózg nieustannie przetwarza zasymulowane obrazy rzeczywistości, wierząc, że w niej funkcjonuje. Jesteśmy jednak zanurzeni w kulturze wizualnej, w której na nieznaną do tej pory skalę osaczają nas obrazy. Spotykamy je na każdym kroku. Internet pozwala na ich nieustanny przepływ, nawet w momencie, w którym donikąd nie zmierzamy i nie mamy przed sobą włączonego telewizora – wystarczy smartfon.

Fotografia w działaniu

Jaką sprawczość mają obrazy fotograficzne? Same w sobie niewielką. Są nieme. Nie mówią nam nic, jedynie ukazują. Ale z powodu silnie zakorzenionego poglądu o prawdzie potwierdzonej autorytetem własnych oczu, okazują się być kluczowe w uwiarygodnianiu kontekstu, w którym są pokazywane. To, co widzimy na zdjęciu, musiało takim być przed obiektywem aparatu. Jednak znaczenia temu czemuś przydają słowa towarzyszące obrazom. Retoryczna i perswazyjna siła drzemiąca w fotografiach jest zbyt duża, aby różnorakie grupy interesów nie pokusiły się o jej spożytkowanie. W trakcie działań zbrojnych w Donbasie media społecznościowe obiegły zdjęcia mające przekonać rosyjską (bezpośrednio) oraz światową (pośrednio) opinię publiczną o słuszności separatystycznych działań. Wykorzystano w tym celu fotografie: zrobione przed kilkudziesięciu laty w Bośni, aby ukazać bestialstwo ukraińskiej armii; ukazujące ciała meksykańskich handlarzy narkotyków jako zwłoki ukraińskich żołnierzy; dokumentujące konflikt w Czeczeni jako dowód skali zniszczeń spowodowanych przez ukraińskie wojsko itd. A może autorami tych manipulacji jest strona antyrosyjska, która sama wypuszcza w świat tego typu materiały, starając się w ten sposób zdyskredytować Rosję, i osłabić jej wiarygodność. Czytelniku, czy jesteś pewien kto jest autorem niniejszego artykułu?

exodus RosjaTelewizja „Świat 24” pokazuje „uchodźców z Ukrainy”, tymczasem zdjęcie wykonano w Kosowie, źródło: www.kresy24.pl 

Jaki czynnik sprawia, że fotografia ma w sobie ikoniczny potencjał? Jest nim najprawdopodobniej jej wartość spektakularna, czyli estetyczna moc uruchamiająca w odbiorcy emocję przeradzającą się w uczucie. Największą siłę rażenia mają obrazy, które łatwo mogą zostać przemienione w kicz. „Tam gdzie przemawia serce, nie wypada, aby rozum zgłaszał wątpliwości. W krainie kiczu panuje dyktatura serca. Ale uczucie, które budzi kicz, musi być takie, aby mogły je podzielać masy. Dlatego kicz nie może się opierać na sytuacji wyjątkowej, lecz na podstawowych obrazach, które ludzie mają wbite w świadomość: niewdzięczna córka, odtrącony ojciec, dzieci biegnące po trawniku, zdradzona ojczyzna, wspomnienie pierwszej miłości. (…) Nikt tego nie wie lepiej niż politycy. Kiedy znajdą się w pobliżu aparatu fotograficznego, zaraz łapią najbliższe dziecko, aby je podnieść do góry i całować w policzki. Kicz jest estetycznym ideałem wszystkich polityków, wszystkich politycznych partii i ruchów.”5

Postpolityka?

Polityka w czasach antycznych była tożsama z przestrzenią publiczną, agorą, na której spotykali się wolni ludzie (co wówczas oznaczało zamożnych mężczyzn w pełni sił fizycznych, którzy nie musieli pracować), by ustanawiać prawa na drodze debaty. Prawo nie obowiązywało dopóty, dopóki nie udało się wypracować konsensusu. W średniowieczu tak rozumiana przestrzeń publiczna została zanegowana, a jej idea – dosłownie – wysłana w zaświaty. Źródłem prawa był Bóg, a wolę boską w życie wprowadzali namaszczeni przez niego przedstawiciele: głowa państwa i głowa kościoła. Upadki kolejnych monarchii i postępująca ateizacja szły w parze z coraz silniejszymi siłami społecznymi dążącymi do powrotu do antycznego modelu demokracji, tym razem z dużo dalej niż przed wiekami posuniętymi postulatami emancypacyjnymi (dotyczącymi niewolników, kobiet, niepełnosprawnych fizycznie i umysłowo, homoseksualistów, czarnoskórych itd.). W nowoczesnym świecie polityka szybko jednak wycofała się z kształtowania przestrzeni publicznej, czyniąc swoją prerogatywą zarządzanie gospodarką narodową. Aby władza zyskała w trakcie wolnych wyborów społeczny mandat, jej umiejętność zarządzania państwowym kapitałem musiała iść ręka w rękę z umiejętnością zarządzaniem spektaklem.

Przestrzeń publiczna ma dziś znacznie mniej z agory, a dużo więcej z amfiteatru. Wszelkie działania w sferze politycznej rozgrywają się na oczach publiczności. To ją należy przekonać, że racja leży po naszej stronie. To ona przy urnach zadecyduje, kto swoją rolę odegrał w sposób bardziej przekonywujący. Kto w spektaklu odwoła się do rozumu patrzących, przegra. Kto trafi bezpośrednio do serc, niezależnie od obranej strategii, zwycięży.

trump child impersonatorźródło: http://static5.businessinsider.com/image/57fc3da38109ee82018b4d63-480/trump-child-impersonator.png

photo bush snowflake children 2źródło: http://www.pensitoreview.com/Wordpress/wp-content/uploads/photo-bush-snowflake-children-2.jpg

slide 357188 3943724 free Clintonźródło: https://s-i.huffpost.com/gadgets/slideshows/357188/slide_357188_3943724_free.jpg

Jeżeli intelektualne elity wciąż dziwią się, że merytoryczne argumenty zostają zmyte przez tsunami kiczu; jeżeli wciąż wierzą, że niebawem społeczeństwo przejrzy na oczy i zrozumie, że jest mamione obrazem szczęścia, który zataja, że nie kryje się za nim nic, a już na pewno nie rzeczywistość, to znak, że nie odrobiły lekcji. Naukowiec zdoła przekonać opinię publiczną, jeżeli uda mu się naukowca odegrać. W tym celu musi zostać nakręcony na tle biblioteki, trzymać w ręku przyrząd badawczy, wplatać w swoją wypowiedź naukowe terminy. Jeśli nie ma aktualnie wokół żadnego regału z książkami, wystarczy że stanie na niebieskim tle, a bibliotekę wmontuje się w postprodukcji. Jeśli nie dysponuje żadnym artefaktem, niech trzyma w ręku paczkę z czipsami, którą później w odpowiednim programie zamieni się na teleskop. Jeżeli nie pamięta terminów? Niech wymyśla nowe, najlepiej rozpoczynające się od przedrostka „post” (postkryptifikacja, postmakaltynizm), albo kończące się na „izm” (maltawinizm, socomarfizm). Co to znaczy? Skąd mamy to wiedzieć?

 

258 mateusz skrzeczkowski

O autorze

dr Mateusz Skrzeczkowski – zastępca dyrektora Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS. Naukowo pracuje nad takimi zagadnieniami jak: (est)etyczny wymiar świadectw Zagłady, nie-rzeczy-wisty język obrazów, ożywione-nie-ożywione jako posthumanistyczny motyw w literaturze i sztuce. Prowadzi m. in. zajęcia ze sztuki współczesnej, estetyki, interpretacji, autotematyczności w sztuce czy pamięci Holocaustu.

Przypisy

1 Fakty i akty, (tytuł oryginału Wag the Dog), reż. Barry Levinson, 1997.
2 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, tłum. S. Królak, Sic!, Warszawa 2005, s. 8.
3 Tamże, s. 19.
4 Matrix, reż. Lilly Wachowski, Lana Wachowski, 1999.
5 M. Kundera, Nieznośna lekkość bytu, tłum. A Holland, WIP, Warszawa 2003, s. 188-189.

Światowe media obiegła ostatnio wieść, że rząd szwedzki zamierza przygotować obywateli na wypadek wybuchu wojny. CNN, The Guardian czy New York Times podają, że specjalna broszura informacyjna ma trafić do 4,8 mln gospodarstw domowych i stanowi odpowiedź na m.in. napiętą sytuację w regionie bałtyckim i działania Rosji. Doniesienia odwołują się do takich haseł jak „zimna wojna”, „neutralność Szwecji” i okraszają całość najciekawszymi cytatami z broszury, np: „Gdy Szwecję zaatakuje inne państwo, nigdy się nie poddamy. Jakiekolwiek informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe.”

Om kris och krig kiedyś i dziś

Wiosną ubiegłego roku rząd szwedzki zlecił MSB (szwedzki urząd ds. obrony cywilnej) przygotowanie broszury zawierającej informacje pomocne na wypadek wystąpienia sytuacji kryzysowych spowodowanych przez np. klęski żywiołowe, ataki terrorystyczne, cyberataki czy wręcz działania wojenne. Co podkreślają zarówno zagraniczne, jak i szwedzkie media, podobnego rodzaju materiały były regularnie dystrybuowane wśród ludności w latach 1943-1961, czyli w okresie II wojny światowej i zimnej wojny. Wprawdzie wydawano je aż do lat 80., lecz w ostatnich latach przekazywano je jedynie podmiotom lokalnym odpowiedzialnym za zwalczanie sytuacji kryzysowych. W zestawieniu z faktem, że Szwecja od ponad dwustu lat nie była zaangażowana w konflikty zbrojne na własnym terenie, ponowne wydanie takiej broszury powszechnie kojarzonej z zagrożeniami zimnej wojny, wywołało za granicą niemałą sensację. Dodatkowo zwraca się uwagę na to, że w Szwecji, po siedmiu latach przerwy, przywrócono obowiązek służby wojskowej, a idea szwedzkiego członkostwa w NATO zyskuje poparcie w społeczeństwie, choć na razie większość parlamentarna jest jej przeciwna.

Tak dużego zainteresowania zagranicznych mediów Szwecja zupełnie się nie spodziewała, choć broszura swoim tytułem „Om kris och krig kommer" (pol. gdy nadejdą kryzys i wojna) i formą rzeczywiście nawiązuje do wyżej wspomnianych publikacji zimnowojennych. Oryginalna publikacja z 1961 roku, zatytułowana jak wyżej wspomniana broszura, informuje o realnej groźbie wybuchu konfliktu zbrojnego. Podaje szczegółowe instrukcje dotyczące ewakuacji, zabezpieczenia mieszkania i przygotowania zapasów, zachowania na wypadek alarmów bombowych i zagrożenia promieniowaniem radioaktywnym oraz konieczności stawienia się we właściwych punktach na wezwanie armii czy obrony cywilnej. Znajduje się tu również pierwowzór tak chętnie cytowanego obecnie przez zagraniczne media apelu do ludności: „Szwecja chce się bronić, potrafi się bronić i będzie się bronić! Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji. Wszystko zależy od Ciebie – od Twojego zaangażowania, Twojej determinacji, Twojej woli, by przeżyć. Nigdy się nie poddamy! Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe”.

„Szwecja chce się bronić, potrafi się bronić i będzie się bronić! Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji. Wszystko zależy od Ciebie – od Twojego zaangażowania, Twojej determinacji, Twojej woli, by przeżyć. Nigdy się nie poddamy! Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe”

Po pierwsze – być czujnym

Jako powód ponownego wydania broszury w 2018 roku dyrektor MSB Dan Eliasson podaje nowe zagrożenia, na jakie wystawione jest nowoczesne społeczeństwo, związane z powszechną cyfryzacją, globalizacją i zmianami klimatu. Dlatego też na pierwszych stronach publikacji znajdują się ogólne instrukcje postępowania w sytuacjach kryzysowych i podczas ataków terrorystycznych oraz spis artykułów pierwszej potrzeby, które warto mieć w domu na wypadek np. klęski żywiołowej. Jednak dalej rzeczywiście mowa jest o systemach ostrzegania, alarmach przeciwlotniczych, schronach, a na liście możliwych zagrożeń, takich jak cyberataki na instytucje, sabotaż infrastruktury, terroryzm, próby wywierania nacisków na władze i obywateli Szwecji oraz braki w zaopatrzeniu, wprawdzie na ostatnim miejscu, ale jednak, wymienia się atak zbrojny. W dodatku szata graficzna broszury utrzymana jest w podobnej stylistyce jak ta wcześniejsza.

Istnieje jeszcze jeden element łączący obie broszury, choć przesłanki w każdym przypadku są nieco inne. W publikacji z 1961 roku, w rozdziale pt. „Duch oporu”, mowa jest o wojnie psychologicznej prowadzonej przez wroga poprzez propagandę w mediach. W tym miejscu powtarza się cytowany wcześniej apel: „Lecz pamiętaj: Wszelkie informacje o zaniechaniu oporu są fałszywe. Opór należy stawiać nieustannie i w każdej sytuacji.” Obywateli przestrzega się przed fałszywymi gazetami, ulotkami czy komunikatami radiowymi, a także zaleca kontrolowanie informacji i ich krytyczną ocenę. Broszura wzywa także do szczególnej ostrożności w stosunku do ewentualnych szpiegów, przypominając hasło z czasów II wojny światowej „Szwed milczy”.

Również broszura z 2018 roku zaleca ostrożność w stosunku do mediów. Wprawdzie nie mówi się tu o szpiegostwie, jednak autorzy zwracają uwagę na możliwość rozsiewania fałszywych informacji przez państwa czy organizacje, które mają na celu złamanie ducha oporu i woli walki. Zalecenia są zbieżne z założeniami współczesnej walki z tzw. fake newsami, które, jak się okazuje, mogą stać się narzędziem politycznym w dzisiejszym świecie. Broszura zaleca zatem odróżnianie faktów od opinii, kontrolę źródła, autora i wiarygodności publikacji, a także sprawdzenie jej aktualności i celu – np. dlaczego dana informacja pojawia się właśnie teraz. Tu jednak znowu autorzy niemal kopiują hasło z broszury z 1961 roku: „Nie wierz fałszywym informacjom – korzystaj z wielu wiarygodnych źródeł, żeby potwierdzić informacje. Nie rozpowszechniaj fałszywych informacji. Jeśli informacja nie wydaje się wiarygodna, nie przekazuj jej dalej.”

Wydana właśnie przez MSB broszura przypomina więc w wielu aspektach te publikowane w okresie zimnej wojny. To, a także liczne napięcia w obecnej sytuacji międzynarodowej, mogło się przyczynić do tak dużego zainteresowania mediów zagranicznych tą publikacją i komentarzy utrzymanych w nieco sensacyjnym tonie. Jednak w Szwecji, jak to w Szwecji, nieczęsto coś odbywa się spontanicznie, zwłaszcza jeśli chodzi o działania władz. Broszura jest efektem co najmniej kilkuletniego procesu, w którym to na zlecenie parlamentarnej komisji obrony zbadano, w jaki sposób podmioty lokalne, odpowiedzialne za obronę cywilną, informują społeczeństwo o możliwych zagrożeniach. W raporcie komisji opublikowanym w sesji parlamentarnej 2015/2016 przedstawia się wyniki tych badań, wskazuje na potrzebę intensywnej edukacji obywateli w zakresie bezpieczeństwa, zwłaszcza w obliczu nowych zagrożeń, a także zaznacza konieczność przypominania o osobistej odpowiedzialności jednostki za bezpieczeństwo własne oraz swoich najbliższych, co w kraju, który przyzwyczaił swoich obywateli do państwowej opieki od kołyski aż po grób, ma niebagatelne znaczenie.

 

Rosinska Paulina

O autorce

mgr Paulina Rosińska – filolog szwedzki, literaturoznawca, tłumaczka literatury pięknej. Zajmuje się literaturą szwedzką. Interesują ją kultura Szwecji: zwyczaje i obyczaje, mentalność mieszkańców. Bada także, w jaki sposób Szwecja kreuje swój wizerunek i jak jest on odbierany w innych krajach europejskich. Przekłada literaturę szwedzką na język polski, tłumaczyła powieści m.in. Henninga Mankella, Stiega Larssona, Carla Johana-Vallgrena.

Fake news i postprawda – dwa słowa, które robią zawrotną karierę. Niestety, przykłady kłamliwych wiadomości, które zalały sieć w ostatnich miesiącach można mnożyć. „Papież Franciszek poparł Donalda Trumpa przed wyborami w USA”, „WikiLeaks potwierdza, że Hillary Clinton sprzedawała broń ISIS” – ilu z nas te wyssane z palca doniesienia wzięło za fakty? O zjawisku fake news opowie dziennikarz i kulturoznawca Marek Kacprzak.

Kłamliwe wiadomości mają przyciągać uwagę, szokować, dezinformować opinię publiczną. Często są wpuszczane do krwiobiegu informacyjnego, żeby zaszkodzić osobie czy instytucji. Z kolei wyrażenie postprawda opisuje świat, w którym trzymanie się obiektywnych faktów ma mniejsze znaczenie niż wyrażanie swoich emocji i osobistych przekonań. Każdy, kto tworzy własne media na portalach społecznościowych, bezwiednie może stać się powiernikiem tych, którym zależy na sianiu dezinformacji. Jak w szumie informacyjnym odróżnić fakt od opinii, prawdę od fałszu, informację od dezinformacji? Czy przed fake newsami można się w ogóle bronić?

 

Kacprzak Marek

O autorze

Marek Kacprzak – dziennikarz (Polsat News), kulturoznawca, wykładowca Uniwersytetu SWPS. Karierę dziennikarską rozpoczął w 1994 r. Od tej pory przez wiele lat był związany z Radiem Parada w Łodzi, następnie Radiem Classic (także w Łodzi), Radiem Echo w Nowym Sączu, aż w końcu z RMF FM. W 2003 r. rozpoczął karierę telewizyjną jako reporter magazynu „Uwaga” w TVN. Po roku rozpoczął pracę w redakcji TVN24 na stanowisku wydawcy. Od 2005 r., przez dwa lata, pracował w redakcji „Wydarzeń” w Polsacie na stanowisku wydawcy, a następnie prezentera. W 2007 r. odszedł z Polsatu i objął stanowisko szefa działu Kraj w „Polska The Times”. Po powstaniu kanału Polsat News w 2008 r. wrócił do stacji i rozpoczął pracę na stanowisku prowadzącego program poranny „Nowy dzień” w Polsat News. Od września 2012 r. zaczął prowadzić pasma popołudniowe i wieczorne oraz serwisy informacyjne w Polsat News. Od stycznia 2013 r. prowadzący „Wydarzenia Opinie Komentarze”.

O mediach społecznościowych powiedziano już w zasadzie wszystko. O ich ewidentnych zaletach, takich jak podtrzymywanie kontaktów międzyludzkich czy tworzeniu się nowych, o możliwości uczestniczenia w grupach, które łączy pasja, podobny styl życia czy podobne zainteresowania. Ale i o oczywistych wadach, jak choćby hejt, kreowanie rzeczywistości niezgodnej z prawdą, anonimowość. Powiedziano już wszystko, ale nie w taki sposób! Dyskutowali i awanturowali się na temat social media dr Dominik Lewińskidr Maurycy Graszewicz.

Dwóch ekspertów z branży komunikacji i brandingu rozmawiali o tym, dokąd prowadzą social media. Sprawdzą jak Facebook, Instagram i inne aplikacje wpływają na nasze życie. Czy mieli odmienne zdania? Czy zgadzali się w tym temacie?

 

someone

O prelegentach

dr Dominik Lewiński – zajmuje się teorią mediów i komunikacji, kreatywną komunikacją i storytellingiem, designem i komunikacją marki.

someone

 

dr Maurycy Graszewicz – teoretyk i praktyk brandingu i zarządzania wizerunkiem marki.

Reportaż dziennikarski jest dobry, jeśli jest dobry. Od pewnego czasu doświadczamy jednak, ci, którzy reportaże lubią i czytają, bardzo ciekawego zjawiska: reportaż jest lepszy. Z wiekiem dojrzewa, jak wino z nasłonecznionych winnic z dobrego rocznika. Przypomniane, odnalezione, odkryte na powrót - smakuje nie tylko pysznie, ale jeszcze przywołuje dawne czasy (dawne dobre lub po prostu: inne) – opowiada prof. Igor Borkowski, medioznawca i językoznawca z wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS.

Fenomen reportażu

Fenomen reportażu dziennikarskiego jest polskim znakiem towarowym, marką znaną i budzącą ciekawość poza granicami. I w kraju zainteresowanie reportażem nie mija, a sam gatunek trzyma się nieźle – zmienia, ale też wciąż w wielu wydaniach pozostaje klasyczną lekcją dobrej roboty reporterskiej, kreacyjnej i literackiej.

Bardzo zajmująca wydaje mi się właśnie lektura reportaży sprzed lat. Można do nich docierać na piechotę, szukając w bibliotekach, wynajdując gdzieś w domowych bibliotekach, gdyby były co do zbiorów datowane powiedzmy na lata 60. czy 70 minionego wieku. Ale od jakiegoś czasu dostajemy możliwość czytania tych dawnych tekstów w nowych wydaniach. Zasługa to w dużej mierze Faktycznego Domu Kultury (Wydawnictwo Dowody na Istnienie) i serii, którą opiekuje się Mariusz Szczygieł, dorzuca coś Wydawnictwo Czarne, czasem Znak lub Kultura Polityczna. Nie mam tu na myśli wcześniejszych aktualizacji reportażu dziennikarskiego: zbiorów podsumowujących reportersko XX-lecie wolnej Polski, pomnikowej trzytomowej antologii polskiego reportażu XX wieku, które przygotował Mariusz Szczygieł, wydanego pod redakcją Krzysztofa Tomasika przez Krytykę Polityczną zbioru „Mulat w pegeerze. Reportaże z czasów PRL” czy monograficznego wyboru tekstów Małgorzaty Szejnert „My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u”, które opublikował przed kilku laty krakowski Znak. Wszędzie tam bowiem mieliśmy do czynienia z pewną kolekcjonerską ingerencją redaktorów, mogliśmy też niejako zakładać, że selekcja tekstów ustawia je tematycznie, że dobiera się je – jak te „z PRL-u” w celach innych niż bezinteresowne przypomnienie pióra piszącego, świata bohaterów i gatunkowego smaku samego tekstu. Czasem to miała być ilustracja epoki, czasem wspominki, czasem zabawności niczym utopia-realność z filmów Stanisława Barei.

Powracające dzisiaj do nas teksty reportaży prasowych (lub zapomnianych reportaży przetworzonych w efekcie długiej pracy nad wielowątkowym tematem w książkę reporterską) mogą się stać niezwykłą lekcją warsztatu dziennikarskiego i estetyczną przygodą samą w sobie.

Praktyka czyni reportera

Jak już kiedyś pisałem: „Słuchanie jest też bardzo dobrym ćwiczeniem dla wszystkich, którzy do zawodu dziennikarskiego aspirują. Uczy wrażliwości na drugiego człowieka i szacunku do niego – gdy się cierpliwie słucha, czasem zupełnie nieciekawej historii, ale przecież takiej, która wypełnia czyjeś życie, gdy się zapamiętuje, co spotkany człowiek do nas mówi, gdy się stara go po ludzku zrozumieć w jego emocjonalnych małościach albo życiowych wyzwaniach, które stanowią szczyty nie do przebycia, choć tak naprawdę ich przebycie nie byłoby w naszej ocenie i z naszej perspektywy żadnym szczególnym osiągnięciem[…]. Czasem trzeba słuchać, zamilknąć i… cierpliwie milczeć. To milczenie może mieć kluczowe znaczenie dla zbieranego przez nas materiału”.

Jeśli zapytalibyśmy, a wciąż jeszcze jest to pytanie ważne i aktualne: kim jest dziennikarz, a precyzyjniej, kim jest reporter i czym jest reportaż, to reportażystka z porządnym dorobkiem, Ewa Owsiany odpowiedziałaby: „jest formą obecności w świecie. Tej obecności przekazem, wyrazem uczestniczenia w losie ludzi. Dziennikarz, którego sprawy ludzkie nie obchodzą, nie może być dobrym reportażystą, ba, nie może być dobrym dziennikarzem”.

Reportaż to wyzwanie. Czasem mierzenie się z nim skutkuje tak, jak w jednym z przypomnianych niedawno tekstów z gatunku reportażu sądowego (dziś w zasadzie martwej odmiany reportażu dziennikarskiego) pióra Barbary Seidler (Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe, Wydawnictwo Czarne). Tam wciąż kołacze pytanie wyrywające się spod palców piszącej, skierowane do jednego z bohaterów, tragicznie zmarłego: czy ja cię opuściłam, czy ja cię zawiodłam, czy ja czegoś na czas nie dostrzegłam? Nie ma w tych scenach, w tych wahaniach egzaltacji, to nie jest retoryczny popis. To w jakiejś mierze dowód nie tylko na autentyzm i postawę dziennikarską, ale i na zróżnicowanie niejednoznacznego czasu PRL.

Na marginesie tylko: czytane dziś teksty, które przywraca się zbiorowej pamięci i dostępności lekturowej, niejednokrotnie pozwalają dowodnie przekonać się, ile mimo ograniczeń cenzury i sprawnie działającego systemu kontroli przekazu można było i wtedy napisać. Ile można było – mniej lub bardziej ezopową frazą – przekazać.

Dobry reportaż przede wszystkim: ma się czytać. I to czytać zawsze. Wydaje się, że to niezwykle istotna lekcja z czytania dawnych reportaży: uczy pokory. Daje możliwość doświadczenia po latach mocy słów, obserwacji, koncepcji opisu świata, prowadzenia bohatera, uobecniania dziennikarza. Nie wietrzeje, ale trwa. Zakwestionowanie relacji celebryta, infuencer, youtuber – followersi jest doświadczeniem dzisiaj bezcennym warsztatowo. Najpierw – hierarchicznie – tekst trafia przed oczy tych, których uznajemy za kompetentnych, bardziej od nas zaawansowanych. To oni mają prawo i obowiązek krytyki koncepcji autora, mają przywilej darowania autorowi uwag, które tekst usprawnią, ulepszą, poprawią. Jest to lekcja nie do przecenienia. Nie ma w niej paternalizmu, nie ma rygoru wykonalności, jest uczenie otwartości na krytykę, jest trening umiejętności wchodzenia w dyskusję, bronienia swoich racji, przyjmowania uwag otoczenia, pochylania głowy przed argumentem, gdy jest słuszny.

Dobry reportaż przede wszystkim: ma się czytać. I to czytać zawsze. Wydaje się, że to niezwykle istotna lekcja z czytania dawnych reportaży: uczy pokory.

Kiedy reportaż jest dobry?

By powstał reportaż, trzeba znaleźć klucz, którym otworzy się drzwi rzeczywistości, odtworzy obrazy, które maluje świat doświadczenia, emocji, współodczuwania, rozumienia otaczającej dziennikarza rzeczywistości. Dla Ewy Owsiany „dobry reportaż powstaje ze zdziwienia. Albo z oczarowania jakimś człowiekiem czy splotem zdarzeń. Może być, że z protestu. Czyli dlatego, że dziennikarz potrafi przejmować się i to nie tylko sobą”.

Reportaż nie jest interwencją, nie skupia się na poszczególnych bohaterach w taki sposób, by całość historii spersonalizować, by opowiedzieć jedną i niepowtarzalną historię. Każda taka opowieść musi się w reportażu stawać punktem wyjścia do budowania uogólnień, ustalania pewnych prawd o szerszym zasięgu i dłuższej trwałości i aktualności. Pozwala to na zawarcie w tekście pewnego ponadczasowego przesłania, które nie przeminie nawet wtedy, gdy konwencja, język, przedstawione okoliczności sprawy będą już dawno w wyłącznym posiadaniu przeszłości. To one będą poruszać tak, że Juliannie Jonek, redaktorce Wydawnictwa Dowody na Istnienie, nie tylko będą płynęły łzy podczas lektury tekstu Andrzeja Mularczyka, ale nawet odcień błękitu okładki wyśni jej się po lekturze.

Wielką moc mają wszystkie dowody na powroty: do czasu, do miejsc, do bohaterów. Ryzykowne, ale pouczające jest wejście drugi raz do tej samej sprawy, które sobie, a potem czytelnikom, funduje Wiesław Łuka po dziesięcioleciach wracający na miejsce niezwykłej zbrodni, którą opisywał w pomniejszych tekstach, a później w poruszającym reportażu „Nie oświadczam się”. Mimo upływu lat: i on, i bohaterowie wydarzeń w jednej chwili stają tymi sprzed lat, wchodzą w role, eksplodują emocją wspomnień, ale i akcji tu i teraz. Warto te teksty czytać, warto smakować przetrawione czasem bukiety smaków.

Co ja tutaj robię?

Wysłowienie reporterskie wymaga autorefleksji, zastanowienia, podejmowania decyzji tak co do bohaterów, jak i co do powstającego tekstu oraz jego kształtu z naddatkiem samowiedzy. Dzięki niemu piszący umie nie tylko uzasadnić swoje wybory i decyzje, ale też wpisać w opowieść dziennikarską metatekstowe odniesienia warsztatowe. Czytelnik z ciekawością i zainteresowaniem śledzi samą opowieść i dukt swoistych dziennikarskich didaskaliów, z których dowiaduje się, jakie były motywacje, okoliczności podejmowanych decyzji, czasem poznaje reportera nie tylko jako tego, który wszystko od razu wie, potrafi, umie ocenić, ale też dowiaduje się o jego słabościach, wahaniach, wątpliwościach. Tę technikę opanowała do perfekcji Małgorzata Szejnert; zobaczymy jej realizację w jej wielkich książkach reporterskich (od pierwszej – „Borowiki przy ternpajku” z 1972 roku, po najnowszą – „Wyspę Węży” z roku 2018), widać ją też w przypomnianych reportażach z PRL. Kto ciekaw, niech sięgnie po reportaż – dziennikarskie śledztwo „Śród żywych duchów”. Znajdzie tam i praktyczną lekcję pracy dziennikarza w terenie (bez smartfona, GPS, googla czy choćby aplikacji lokalizujących poszczególne groby na cmentarzu), i wykład samoświadomości i samoograniczeń reporterki, która kolekcjonuje fakty, potwierdza u zaufanych źródeł, ma już wszystko, a później na naszych oczach całą tę układankę burzy, bo wątpliwości rozstrzyga na jej niekorzyść, nie widząc w niej oskarżonego, nie pracując jak Wysoki Sąd. To pouczające doświadczenia dla tych, którzy dzisiaj biorą się do pracy dziennikarskiej, śledczej, interwencyjnej.

Mamy w relacji nadawczo-odbiorczej tekstu reporterskiego przestrzeń na takie spotkanie: tu nadświadomy swoich zmagań ze światem reporter spotyka się z równie zaawansowanym kompetencyjnie czytelnikiem. O tym nam dowodnie przypominają wiekowe reportaże. Swoista wiwisekcja jest dla odbiorcy wartością dodaną, nie jest autokreacyjna, nie ma wartości egotycznej dominacji autorskiego punktu widzenia, który ciążąc nad światem przedstawionym zniekształca go i naznacza ekspresją piszącego. W wypadku tekstu reporterskiego ma raczej charakter znamionujący, że powstająca relacja jest poparta refleksją, przemyślana, że stawiane przez dziennikarza kroki wynikają z przyjętego wcześniej planu i są poddawane samokontroli. Takie podpatrywanie działań twórczych i decyzji może być dla odbiorcy reportażu przyjemnością samą w sobie, może być też okazją do odebrania lekcji dotyczącej powściągania własnych emocji, ocen, ferowania wyroków.

Fakty, fakty, tekst

Reportaż jest twórczą przygodą. Pozwala wyrazić w tekście pewną ponadczasowa prawdę w formie estetyzowanej relacji, zamierzonej, przemyślanej, samoświadomej. Wynika z umiejętnego stawiania pytań i jeszcze bardziej kompetentnego słuchania i rozumienia udzielanych na te pytania odpowiedzi. Całość tekstu: od tytułu poczynając, na zamknięciu tekstu kończąc, jest w efekcie wyzwaniem odbiorczym. Czy to jest literatura, jak zapyta wielu, którzy z reportażem nigdy wcześniej nie mieli do czynienia, czy to jest dziennikarstwo? Czy to jest fikcjonalna opowieść utalentowanego literata, czy respektująca prawidła warsztatu redaktorskiego relacja ze zdarzeń autentycznych, realnych, naocznie stwierdzonych? Naoczność – obecność na miejscu zdarzenia, bezpośrednie odniesienie do ludzi, miejsc, przebiegu wypadków – to wszystko jest fundamentem reportażu także wtedy, gdy w najmniejszym tylko stopniu będzie on się odnosił do zdarzenia, wydarzenia, newsa, do wiadomości o tym, co właśnie przed chwilą zaszło. Może nie zajść formalnie nic, a reportaż powstanie.

Nie ma już miejsc, ludzi, nie ma tych problemów, a przynajmniej tak się wydaje, gdy przystępuje się do lektury dawnych reportaży. Naraz okazuje się jednak, że są, że emocje, sprawy, wyzwania, że mierzenie się z życiem wcale nie minęło, nie zdezaktualizowało. Po prostu rozgrywa się dzisiaj w nowych dekoracjach.

Bohaterowie czekają, są wokół, tak jak wokół jest świat, który gdy umiejętnie obserwować, słuchać, wąchać, pytać, odbierać odpowiedzi na zadane pytania, będzie odkrywał swoje niejednoznaczne i niejednorodne oblicza. Bogactwo tych danych przekłada się na mozaikowość reporterskich ujęć. Daje ona też możliwość wykorzystania konwergentnych kanałów doświadczenia, pobudzania zmysłu wzroku, słuchu, powonienia, dotyku. Dlatego tak często reportażyści biorą do rąk aparat fotograficzny i doświadczenie obserwacji dokumentują materiałem fotograficznym. Zatrzymanie chwili w kadrze staje się nie tylko materiałem dowodowym potwierdzającym prawdę obserwacji i realność doświadczenia, ale też w świecie selfie i fotograficznego strumienia obrazów pozwala na zatrzymanie się i refleksję, kondensację w przestrzeni mediów, które dziś wcale nie wymagają syntezy, pozwalając, by rwąca rzeka ujęć, nie opowiadając niczego, dawała pozór archiwizującej pamięci wizualnej.

Reportaż opowiada. Archiwizuje. Jak wino, staje się lepszy, gdy jest starszy. Gdy jest dobry, z czasem będzie tylko lepszy. Czytajcie stare reportaże.

 

Znalezione obrazy dla zapytania igor borkowski

O autorze

dr hab. Igor Borkowski, prof. Uniwersytetu SWPS - medioznawca i językoznawca, profesor nadzwyczajny na Uniwersytecie Wrocławskim oraz wrocławskiej filii Uniwersytetu SWPS. Specjalizuje w problematyce tanatologii, edukacji medialnej, języka współczesnej polityki i dyskursu publicznego oraz public relations. 

Fake newsy istniały od początku piśmiennictwa. Już w pierwszej „pra-gazecie” rzymskiego imperium „Acta Diurna”, rozprowadzanej w czasach panowania Juliusza Cezara i jego następców, pojawiały się wiadomości, które były nieprawdziwe. O tym, czym jest fake news, i jak się przed nim bronić opowiada dr Marek Palczewski, wykładowca kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna na Uniwersytecie SWPS.

Fake news i post-prawda – definicja pojęć

W ostatnich latach weszły na stałe do słownika pojęć medioznawczych terminy post-prawda i fake news. Pojęcie „post-prawda” (ang. post-truth) zostało słowem roku 2016 według Słownika Oksfordzkiego. Oznacza ono „okoliczności, w których obiektywne fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej, niż odwoływanie się do emocji i osobistych przekonań”.

Z kolei fake news Wikipedia definiuje jako „wiadomość publikowaną z zamiarem wprowadzenia odbiorcy w błąd, w celu osiągnięcia korzyści finansowych i politycznych, często z sensacyjnymi, przesadnymi czy fałszywymi nagłówkami, które mają przyciągnąć uwagę”. Po wpisaniu wyrazów fake news do przeglądarki Google otrzymujemy ponad 73 miliony wyników, co świadczy o ogromnej popularności tego hasła.

Fake news – nowa nazwa, stare zjawisko

Fake newsy istniały od początku piśmiennictwa. Już w pierwszej „pra-gazecie” rzymskiego imperium „Acta Diurna”, rozprowadzanej w czasach panowania Juliusza Cezara i jego następców, pojawiały się wiadomości, które były nieprawdziwe. W historii dziennikarstwa amerykańskiego znajdujemy wiele zmyślonych i fałszywych wiadomości. Dotyczyły one m.in. konfliktu amerykańsko-hiszpańskiego z 1898 roku, wojny wietnamskiej czy dwóch ostatnich wojen, prowadzonych przez USA w Zatoce Perskiej z Irakiem. Fałszywe doniesienia na temat posiadania przez Irak tzw. broni masowego rażenia (WMD) posłużyły za pretekst do rozpoczęcia działań zbrojnych. W latach 1980-2005 odnotowano w Stanach Zjednoczonych kilka głośnych skandali związanych z wymyślaniem przez dziennikarzy, takich jak Janet Cooke, Stephen Glass, Jason Blair czy Peter Arnett, nieprawdziwych historii i fałszywych informacji.

W 2017 roku fałszywe newsy analizowano szczególnie w kontekście ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych. Fake newsy były wówczas bardziej popularne niż prawdziwe wiadomości. „Informacja” o tym, że papież Franciszek poparł jednoznacznie kandydaturę Donalda Trumpa na urząd prezydenta została przeczytana na Facebooku przez milion ludzi.

Każdego dnia zalewają nas zmyślone lub tylko częściowo prawdziwe wiadomości. Do takiej kategorii należą np. zmanipulowane informacje o napadach muzułmanów na obywateli krajów Unii Europejskiej czy w USA, „ciekawostka” o zjedzonym przez krokodyle misjonarzu, który zdecydował się przejść przez rzekę po ich głowach, o domu publicznym w Danii specjalnie przygotowanym dla zoofilów czy – z polskiego podwórka – o sprzedaży stacji TVN w ręce Rosjan.

W 2017 roku fałszywe newsy analizowano szczególnie w kontekście ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych. Fake newsy były wówczas bardziej popularne niż prawdziwe wiadomości.

Kategorie fake newsów

Na podstawie studiów wielu przypadków można wyodrębnić następujące kategorie fake newsa

  • nieprawdziwe, zmyślone opowieści
  • newsy wytworzone w celach propagandowych, politycznych lub komercyjnych, będące celowym kłamstwem (deliberate deception)
  • fake newsy oparte na częściowo prawdziwych informacjach, poddanych manipulacji
  • fake newsy użyte dla celów prowokacji dziennikarskiej. 
  • prawdziwe wiadomości uznawane za fake newsy przez osoby lub instytucje z powodu ich negatywnej dla tych osób lub instytucji zawartości.

Do fake newsów nie należą nieprawdziwe informacje, które stały się nimi w wyniku niezamierzonej pomyłki dziennikarskiej, później wyjaśnionej i sprostowanej.

Skala zagrożenia

Wprowadzenie fake newsów do sfery publicznej powoduje, że komunikacja staje się nieprzejrzysta i jest oparta na manipulacji. Odbiorca zostaje świadomie wprowadzony w błąd, oszukany i okłamany, co powoduje, że strony dialogu dysponują innym, nierównym zasobem informacji. W takiej sytuacji nie jest możliwy dyskurs społeczny, który powinien opierać się na prawdziwych przesłankach, albowiem fake newsy w sposób świadomy rozpowszechniają kłamstwa. Zanegowanie zostaje zasada prawdy, co oznacza negację dziennikarstwa w jego tradycyjnym rozumieniu i w konsekwencji może prowadzić do jego upadku. Jest to realna groźba, przed którą stoimy w świecie informacji opanowanej przez fake newsy.

Edukacja i fact-checking

Czy zatem jest możliwa walka z fake newsami? Medioznawca Paul Levinson uważa, iż musimy pogodzić się z tym, że fake news – podobnie jak choroba – stał się częścią naszego życia. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy wobec niego całkiem bezradni. Levinson proponuje następujące remedia:

  • weryfikację newsów i oznaczanie ich jako „prawdziwe”, „potwierdzone”
  • zwalczanie trolli i ograniczenie anonimowości w sieci
  • wprowadzenie szerokiego programu szkolnej edukacji, której ważnym elementem będzie nauczanie rozpoznawania fake newsów
  • wymóg, aby rządy i instytucje naukowe publikowały wyłącznie prawdziwe informacje.

Można wyrazić tylko nadzieję, że praktyka tzw. fact-checkingu (sprawdzania i oflagowywania wiadomości jako prawdziwe) będzie rozwijała się w codziennym dziennikarstwie i że dojdzie do stworzenia wszechstronnych, zaawansowanych programów zajęć edukacyjnych, które ograniczą wpływ fake newsów na kształtowanie świadomości odbiorców.

 

Znalezione obrazy dla zapytania igor borkowski

O autorze

dr Marek Palczewski – dziennikarz, przez 18 lat pracował w Telewizji Polskiej, obecnie redaktor „Forum Dziennikarzy" i współpracownik portalu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Na Uniwersytecie SWPS w Warszawie wykłada na kierunku dziennikarstwo i komunikacja społeczna.

Seriale ilustrują dość niepewny status współczesnej Polki tkwiącej w okowach stereotypu. Zanikanie różnic społecznych związanych z płcią nie ma w polskim serialu najmniejszych szans na jakąkolwiek reprezentację – mówi filmoznawca i kulturoznawca dr hab. Barbara Giza, prof. Uniwersytetu SWPS.

Kim jest serialowa Polka?

Telewizja, mimo rosnącego w silę internetu ma ciągle przemożny wpływ na styl życia, postawy, zachowania i przekonania odbiorców. Biorąc pod uwagę fakt, że europejskie stacje telewizyjne wykorzystują aż 32 proc. prime time'u na emisję seriali, z których aż 65 proc. to realizacje powstałe z myślą o lokalnych rynkach, trzeba mieć świadomość siły ich oddziaływania na widownię, a zwłaszcza prezentowanych w nich wyobrażeń ról społecznych. Odnosząc się do opinii Barbary Pietkiewicz, wyrażonej w książce „Portrety kobiet i mężczyzn", że „społeczeństwo tak postrzega kobiety, jak portretuje je telewizja" - zadajmy pytanie o to, kim jest serialowa Polka.

Jeszcze do niedawna uważano seriale za „kobiecą przyjemność" - miałką, banalną, wykpiwaną przez badaczy i krytyków, a nawet przez widzów. Oglądanie ich traktowano jako przyjemności „pozbawione winy", co wiązało się z kojarzeniem kobiety jako wykonawczyni domowych obowiązków, których niezrobienie miałoby generować poczucie winy. Seriale nazywano także wstydliwą przyjemnością, odnosząc ją do łatwych i płytkich wzruszeń, jakich doświadczali widzowie. Wreszcie mówiono też o fałszywych i płaskich przyjemnościach, jakie serial wytwarza. W opiniach tych powtarza się słowo „przyjemność", które - wiązane z kulturą popularną - definiowało ją jako pozbawioną dobrego smaku, niegodną ani poważnego namysłu, ani zainteresowania widzów (z których znaczna część z przyjemnością powtarzała, że nie ogląda seriali ze względu na ich miałkość).

Tymczasem fenomen serialu jako jednego z najważniejszych produktów wpływowego medium, oglądany przez masową widownię, wymaga życzliwej uwagi z kilku powodów. Z jednej strony etykieta kobiecości przyczynia się do pogłębiania stereotypów dotyczących płci osób oglądających seriale, tymczasem z badań wynika, że polskie seriale oglądają nie tylko kobiety: 4 z 10 osób oglądających „M jak miłość" to mężczyźni (najczęściej kobiety po 45-roku życia i mężczyźni po 60.). Z drugiej strony „kobiecość" serialu to przede wszystkim uwikłanie w stereotyp kobiecości, z którego polskie produkcje telewizyjne nie wychodzą, więcej nawet, utrwalają go w kolejnych serialowych wydaniach.

Chociaż da się zauważyć lekkie różnice pomiędzy obrazem kobiety w serialach emitowanych przez telewizję publiczną i komercyjne - w gruncie rzeczy jej portret jako istoty żyjącej emocjami związanymi z rodziną, mężem i dziećmi, jako wreszcie dosyć nieskomplikowanego obiektu seksualnego, pozostaje niezmienny.

Masowe reprodukcje kobiecości

Polski serial stanowi pod tym względem rezerwuar mitów, wytworzonych i reprodukowanych przez rodzimą kulturę, nadającą kobiecie od stuleci szczególną, centralną rolę matki (i żony). Nie bez znaczenia jest tu silny w Polsce wpływ katolicyzmu, kształtującego od wieków ideał macierzyństwa jako jedynej w gruncie rzeczy roli, która nadaje życiu kobiety znaczenie, generuje dla niej szacunek, społeczny podziw i uznanie. Mitologiczny, czyli tworzący sens, jest nadal także zbiór wyobrażeń ukształtowanych przez kulturę sarmacką, z centralnym w niej miejscem domu - dworu oraz rolą rodziny przywiązanej do tradycji, ziemi i języka. Także tutaj główną, archetypiczną rolę odgrywa matka. Jest to swoisty paradoks naszej kultury, uważanej przecież za patriarchalną.

Tak czy inaczej, archetyp ten, kreujący model rodziny koniecznie z dwójką dzieci, gdzie pracuje mężczyzna, a kobieta przebywa w domu lub pracuje z nudów, zderza się dzisiaj z rzeczywistością, w której 70 proc. kobiet pracuje z powodu konieczności zarobkowej, ale także aby realizować swoje ambicje. Widownia ta uważa fikcję serialową (oraz reklamową) za irytującą i nudną (ponad 70 proc.). Mamy zatem do czynienia z jednej strony z silną presją stereotypu, generującego przyjemność obcowania w serialem, z drugiej - z rzeczywistością, która od tego stereotypu coraz bardziej radykalnie odbiega. Gdyby spojrzeć na polski serial telewizyjny jako na teren negocjowania znaczeń w tym zakresie, można by wyciągnąć wniosek, że - jakkolwiek rysuje się podział pomiędzy telewizją publiczną a komercyjnymi - w gruncie rzeczy portret kobiety jako istoty żyjącej emocjami związanymi z rodziną, mężem i dziećmi, jako wreszcie dosyć nieskomplikowanego obiektu seksualnego, pozostaje w nich niezmienny.

Kobieta domowa, ale szcęśliwa

Analiza seriali telewizji publicznej pod kątem ról społecznych przypisanych postaciom pokazuje, że kobiet nie ma tam, gdzie toczy się życie zawodowe, gdzie podejmowane są ważne decyzje i gdzie zarabia się pieniądze. Jeżeli bohaterki kobiece tam są, to zawsze interesują się tylko swoimi sprawami osobistymi. Pod tym względem niemal wzorcowy jest serial „M jak miłość", przykład polskiej telesagi rodzinnej. Centralną postacią jest matka - nestorka rodu, prababcia, babcia, matka i żona. Ma silny charakter i reprezentuje określony, niezmienny system wartości. Zajmuje się domem, w którym każdy i o każdej porze dostanie coś dobrego do zjedzenia, widzimy ją głównie w kuchni lub pielęgnującą ogród, rzadko poza domem. Jej cała energia i uwaga skupia się na dzieciach (z których każde ma imię rozpoczynające się na „M", co podkreśla symbolicznie wagę tytułowej Miłości) oraz ich perypetiach. Dorosłe i niezależne córki znajdują się ciągle pod jej silnym wpływem, a burzliwe życie osobiste oraz brak zdecydowania, bycie „ani nowoczesną, ani tradycyjną", powodują, że nie potrafią one określić się w rzeczywistości.

Żadna z kobiet nie jest pokazana inaczej, aniżeli z perspektywy jej życia osobistego, wszystkie są matkami, żonami lub kochankami (te ostatnie to zawsze czarne charaktery, zagrażające stabilności rodziny), nawet jeżeli są prezentowane w miejscach pracy, gdzie często pełnią funkcje decyzyjne, kierownicze, to zawsze wykonywane akurat zadania nie są w ogóle ważne, a spełnienie zawodowe wiąże się z nieszczęśliwym życiem osobistym, rozwodem, samotnym macierzyństwem itp.

Kobieta szczęśliwa w tym serialu jest tylko kobietą domową, skupioną na rodzinie i swoich relacjach z mężczyzną, a te są idealne tylko wtedy, gdy nie wychodzi ona poza swoją społecznie określoną rolę. W innym popularnym serialu „Barwy szczęścia" w zasadzie obowiązuje ten sam model kobiety - bez względu na wiek oraz społeczny status, każda z bohaterek zaprezentowana jest jako istota tylko uczuciowa, borykająca się z problemami osobistymi, spełniająca się wyłącznie w relacji z mężczyzną, ale przede wszystkim jako matka. Zawodowy sukces również i w tym serialu wiąże się zawsze z nieudanym życiem prywatnym, samotnością, także z nałogami.

Pozornie odmienny wydaje się serial „Rodzinka.pl". Pozornie, ponieważ prezentuje kobietę, która pracuje zawodowo na kierowniczym stanowisku (o czym dowiadujemy się z jej skąpych i sporadycznych wypowiedzi na ten temat) i to ona, a nie jej maż, wyjeżdża codzienne rano do pracy - jednak jej życie zawodowe w nikły sposób przekłada się na ekranowy wizerunek. Jest bowiem przede wszystkim kobietą domową, matką i żoną, wykonującą nieustannie zadania związane z dbaniem o dom, dzieci i męża. Kiedy się temu nie oddaje, bo wyjeżdża służbowo lub - co gorsza - podejmuje studia, które wymagają zaangażowania czasu i uwagi, cała jej rodzina okazuje duże niezadowolenie. Zajmuje się rachunkami domowymi, odrabianiem lekcji z dziećmi, praniem i sprzątaniem, robi zakupy i dba o wspólne jedzenie przy stole, aby scalać rodzinę. Jest bardzo emocjonalna, czasem neurotyczna, często postrzegana przez synów jako nieżyciowa. Ojej statusie zawodowym świadczy jedynie dbałość wygląd zewnętrzny, siłą rzeczy w domu. Rzadko pokazywana jest w stroju służbowym (nigdy w biznesowym).

Pytanie, które musi paść przy analizie tej postaci, brzmi: na ile stanowi ona symboliczną rekompensatę zarówno wobec poczucia niższości kobiet, które nie osiągnęły zawodowo statusu pozwalającego na prezentowane w serialu wyobrażenie stylu życia polskiej klasy średniej (co prawda zarabia, ale i tak jest taką samą jak ja domową kobietą), jak i wobec poczucia wyższości tych, które taki status osiągnęły (praca zawodowa nie odebrała jej kobiecości rysu domowego). Tak czy inaczej, gra pomiędzy obiema sferami w „Rodzince.pl" skupia się na kwestii: jak udaje się jej łączyć obowiązki domowe z zawodowymi? Jej, bo przecież jemu takiego pytania nigdy i nikt by nie zadał.

Bezpieczne igranie ze stereotypem

Seriale prezentowane czy produkowane przez stacje komercyjne wprawdzie mniej stawiają na promowanie ekranowego wzorca kobiety domowej, zainteresowanej wyłącznie szczęściem męża i członków rodziny, ale są raczej próbą zastanowienia się nad stereotypem aniżeli jego odrzucenia. Ich bohaterki pozostają bowiem w sferze „bezpiecznych" wyobrażeń kobiecości jako domeny emocji, a nie intelektu, a spełnienie zawodowe - paradoksalnie - nieodmiennie wiąże się z samotnością nieudanym życiem prywatnym.

Przykładu dostarcza serial „Magda M." który odpowiedział na potrzeby rodzącej się ówcześnie i coraz silniej dochodzącej do głosu grupy singli. Tytułowa bohaterka to kobieta wykonująca trudny, wymagający zawód adwokata. Miała przyjaciół, interesującą pracę, ambicje i była singielką, ponieważ w jej życiu nie było miejsca na związki. Miłość, która się wtedy pojawiła, zmieniła ja samą oraz całą rzeczywistość wokół niej. Jest to bowiem historia tylko pozornie przedstawiająca niezależną singielkę z wyboru. W istocie mamy do czynienia z - ubranym w piękną wizję metropolitalnej Warszawy - mitem, powtarzaną w różnych wersjach opowieścią o śpiącej królewnie, która czeka na przebudzenie przez wybranka. Podobne schematy znajdziemy zarówno w „Prawie Agaty", jak i w „Przyjaciółkach".

Dla kontrastu - w serialu „Pakt" produkcji HBO kobieta pokazana jest nie przez pryzmat emocji, ale jako pełnoprawny uczestnik gry politycznej, której stawką jest fotel premiera. Nie jest przy tym karykaturą, jaką stworzyłby z niej stereotyp, przerysowując chociażby jej wygląd (krzykliwy makijaż, modliszkowaty charakter, udawanie mężczyzny).

Kobieta zaklęta w mit wydaje się nieodmiennym serialowym konstruktem w polskich serialach przeznaczonych dla masowej widowni. Nie ma w nich takich postaci jak np. Claire Underwood, bohaterka serialu „House of Cards". Kobieta nie jest tu skazana na katalog opcji budujących niemężczyznę, kobiecość i męskość nie odnoszą się tam do społecznych ani kulturowych opozycji, a postaci działają niejako poza ich kanonem.

Kobieta i mężczyzna działają w taki sam sposób, a motywy tych działań określane są przez przyjętą strategię oraz okoliczności zewnętrzne, a nie przez płeć. Brak takiej perspektywy w polskim serialu sprawia, że spora część kobiet ich nie ogląda, uznając je za nachalnie stereotypowe. Nie można też spodziewać się, że szybko znikną one z polskiej telewizji.

Jako produkt dostarczają bowiem przyjemności (wizualnej, paraspołecznej, moralnej, nawet rytualnej czy wynikającej z oporu wobec prezentowanych treści), która - dopóki jest - zapewnia producentowi miejsce na komercyjnym rynku medialnym.

 

NW psychologia 1 17

Artykuł był publikowany w styczniowym wydaniu "Newsweek Psychologia Extra 1/17”. Czasopismo dostępne na stronie »

Znalezione obrazy dla zapytania barbara giza

O autorce

dr hab. Barbara Giza, prof. Uniwersytetu SWPS – filmoznawca i kulturoznawca, kierownik w Katedrze Dziennikarstwa. Zajmuje się historią i teorią filmu oraz dziennikarskimi przekazami multimedialnymi. Naukowo skupia się na sytuacji filmu we współczesnej kulturze audiowizualnej oraz pograniczach literatury i filmu, kwestiach autorstwa, adaptacji oraz scenariusza. Współredaktorka książek, m.in. „Post-soap. Nowa generacja seriali telewizyjnych a polska widownia” oraz „Polskie seriale telewizyjne”.

 

kanały

zobacz też

strefa psyche strefa designu strefa zarzadzania strefa prawa logostrefa kultur logo